Cześć i czołem,
dziś może nietypowy wpis, ale w
sumie - czemu nie? Jednym się spodoba, a inni najwyżej go pominą. Dlaczego? Bo będzie o
piosenkarce, którą nie każdy lubi – chodzi o Miley Cyrus. Jej przemiana zbiegła
się z moim dołkiem i tak naprawdę jej nowa piosenka Malibu dała mi dużo
uśmiechu i spokoju. Gdy piszę te słowa, za oknami szaleje potężna burza. Taka
sama, jaką przez ładnych parę lat była ta piosenkarka – gwałtowna, groźna, nieprzewidywana
i bynajmniej nie przyjemna. Sama bardzo się cieszę, że piszę ten tekst z
kubkiem pysznej herbaty w dłoni i nie muszę wychodzić. Takie samo podejście
miałam do tej piosenkarki. Dało się jej nawet słuchać, bo słychać, że ma
nieprzeciętny głos, ale absolutnie nie chciałam się mierzyć z jej wizerunkiem
„twarzą w twarz” czy może lepiej byłoby napisać „twarzą w ekran komputera czy
telewizora” ;-). Wiem, że wiele gwiazd, które zaczynały w kuźni Disney’a
później radykalnie zmienia swój wizerunek, aby się odciąć od słodkich,
przecukrzonych i przelukrowanych początków. To samo zrobiła Miley. Czasem, gdy
zdarzyło mi się zerknąć czy to na nowy teledysk, czy przeczytać tekst piosenki,
zastanawiałam się jak dalece jest to prawdziwa ona, i jak daleko zabrnie w
swojej wulgarności, która ocierała się już o śmieszność. Nie nazwę się jej
fanką – nie mam ani jednej płyty, nie słucham często, nie mam dzwonka z jej
piosenką, nie byłam na koncercie. Przyznam szczerze, że zwyczajnie było mi żal
tej dziewczyny, która w moich oczach staczała się na dno popowej muzyki, bez
szans na powrót… „Nie ona jedna, nie ostatnia” – dumałam chwilkę, po czym
wracałam do swoich codziennych zajęć.
Dziś, kiedy słucham jej nowej
piosenki, zapowiadającej zapewne nową płytę, uśmiecham się. Uśmiecham się, bo
po raz kolejny widzę jak wielką moc ma miłość i właściwa osoba obok. Sama
ostatnimi czasy, jak pisałam Wam w poprzednim wpisie, czułam że ląduję gdzieś w
ciemnej otchłani bez wyjścia. Bałam się nieco wizerunku samej siebie a’la PANI
IDEALNA – dziś wiem – również NIEREALNA, który zaczęłam nieświadomie
prezentować na zewnątrz. Najgorsze było to, że z punktu widzenia sprzedaży
samej siebie, mimo iż nieautentyczny, miał wielką marketingową moc! To było
straszne… Dlatego sama tak długo, nie dostrzegałam w ogóle, że dzieje się ze
mną coś złego – otoczenie utwierdzało mnie bowiem w przekonaniu, że wszystko
jest super, okay i że jestem extra.
Pogubiłam się w sobie, jak w
damskiej torebce gubi się ulubiona pomadka, gdy jest najbardziej potrzebna. Ale
na szczęście mam obok czujnego i kochającego mężczyznę, który zauważył, że
dzieje się ze mną coś niedobrego. Miałam napad lęku, który wyglądał pozornie
jak wirusowe zapalenie opon mózgowych – Ukochany najpierw zawiózł mnie do
szpitala, gdzie wykluczono najgorsze, a później zawiózł do mieszkania, zrobił
herbatę i długo rozmawialiśmy – były łzy podczas tej rozmowy, nawet dużo… ale
otarł wszystkie, do ostatniej kropelki, moją ulubioną chusteczką z balsamem. Otulił
mnie troską i miłością Nie sądziłam nawet, że on tak szybko dostrzeże, że
dzieje się coś złego i że tak szybko, właściwie nieomal od razu, zaczniemy
działać, abym wróciła na słoneczną stronę życia. Jego uczucie do mnie – mam
trochę wrażenie, że tak jak uczucie partnera Miley do niej, dało mi kopa, by
wrócić do stanu równowagi – do wizerunku samej siebie bez kreowania się na niedościgniony
ideał, bo ich po prostu nie ma. Często słucham piosenki MALIBU, by przypominać
sobie, że harmonia wewnętrzna i spójność wnętrza z wizerunkiem zewnętrznym jest
jedyną gwarancją dobrego samopoczucia i równowagi – swoistego slow-life
balance.
Którego i Wam życzę, bo
AUTENTYCZNOŚĆ JEST BEZCENNA. Nie warto próbować być na siłę kimś innym, lepiej
stawać się z dnia na dzień najlepszą wersją samego siebie. Nikt inny nie przeżyje
Twojego życia tak dobrze, jak Ty sam ;-) PAMIĘTAJCIE O TYM KOCHANE KANGURKI!
Trzymajcie się chłodno w te
upalne dni :)
Buziaki, Wasza Ewelina.