Dzień dobry.
Wstałam. Jakoś. Trudno było. Bardzo. Godzina przed wstaniem
to były filmiki z kotami i psami na Youtube. Ale wstałam. Zjadłam śniadanie i
zażyłam standardowo swoje leki. Obdzwoniłam rodzinę. Totalnie dzisiaj się nie
mogę zebrać w sobie ani obok siebie. Obdzwoniłam rodzinkę, bo tęsknią – ja w
sumie też.
Cisza jest dziś zielonym oddechem na błękicie niepamięci
chmur o niczym… nie chcę po prostu nie być ale nie jestem wcale i nigdzie.
Sięgam po książkę Kai Kowalewskiej – czytając zatrzymuję się ilekroć pojawia się jakiś utwór
muzyczny w treści i staram się poczuć historię, jaka biega po kartkach jej
książki – jestem chora na fobię – a nie wszystkie są o miłości. Zasłuchuję się
w utwór Myslovitz – W deszczu maleńkich żółtych kwiatków. Tak mi brakuje
radosnej żółtości słońca i bieli innej niż biel śniegu i brakuje mi błękitu
nieba – taki sam kolor ma moja miłość i ulubione szklanki głównej bohaterki w
książce Kai. Zastanawiam się czego mi brakuje i czytam tekst
piosenki, który napisałam dla Przyjaciela – brakuje mi pisania, brakuje
tworzenia, ale nie wpisów i prostych zrozumiałych słów. Brakuje mi moich
różowych słoni i waty cukrowej, które nie każdy rozumie od razu na wskroś, a
prędzej nikt nie rozumie wcale – tylko ja i moja dusza znamy i rozumiemy swój
własny dowcip tak na sto procent. Zaczynam rozumieć, że gdzieś w środku samej
siebie potrzebuję napisać swoje słowa i ubrać je w kreacje, które dla nich
uszyję.
I zgubiłam fleksującą stalówkę. Zamówiłam już nawet taką samą i jeszcze
drugą. Bo podobno pisać piórem to nie to samo co pisać stalówką na nasadce. W
sumie nie podobno bo już pisałam i wiem, że na pewno. Brakuje mi jeszcze
dobrego atramentu, chciałabym mieć ich pięć i żeby każdy miał inny odcień
niebieskiego – i turkus, i granat: jasny i ciemny, i mroczny też. Ale nawet to
nie jest tak ważne jak sam w sobie proces twórczy. Zastanawiam się i głowię
czemu tak się ciągle plątam (albo może plączę) na coraz to kolejnych studiach,
pisząc coraz to nowsze prace o rynku aptecznym i reklamach suplementów skoro
tak naprawdę chcę pisać i tworzyć o emocjach, życiu i papierze uczuć – ale
trzeba, jak się coś zaczyna to trzeba to skończyć. 17 lutego jadę na piąty zjazd z dziesięcu więc jestem w połowie drogi. Muszę też – albo raczej podjęłam taką decyzję – do 15 lutego napisać pierwszy rozdział swojej pracy podyplomowej. Ale na
razie wrócę póki co do Lei i książki Kai – tak nietypowej, tak głośno
krzyczącej i cicho oddychającej słowami.
P.S. Pierwsze 25 minut z hantelkami zaliczone po śniadaniu –
dałam radę choć trochę bolą mnie ramiona – dobrze, że nie dłonie i palce, bo
nie napisałabym postu. Poza tym dziś dzień mailowy – będzie dużo wysyłek
pocztowych na skrzynkach mailowych ;-)
Pozdrowienia, Ewelina
P.S. 2 Mam dzisiaj siłownię słów – oby cuda istniały naprawdę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz